Wspomnienia Bieszczadzkiego zaklinacza koni
“Dziki Wschód” – tak mówiono kiedyś o Bieszczadach…a dzisiaj chciałbym Wam opowiedzieć o człowieku, który żył na tym “Dzikim Wschodzie”. O człowieku z przeszłością tak barwną, że mogłaby posłużyć za kanwę wciągającej powieści podróżniczo – przygodowej, postaci której życiorys może inspirować, a który nie jest wytworem fantazji pisarza. Tego człowieka można poznać. W Bieszczadach zbudował własne ranczo i mówią o nim “Zaklinacz Koni”. Widziałem jak konie go słuchają, reagują wedle jego woli na najmniejsze nawet dotkniecie.
Zaklinacz koni
Ryszard “Prezes” Krzeszewski, bo o nim mowa, dziś prezes Bieszczadzkiego Klubu Górskiej Turystyki Jeździeckiej i właściciel rancza w Chmielu. Można odwiedzić jego gospodarstwo agroturystyczne i pojeździć konno, albo nauczyć się tej sztuki. Oprócz tego zanocować i zjeść, ale przede wszystkim poznać jedną z najbarwniejszych postaci Bieszczad. Miałem przyjemność poznać i zobaczyć “Zaklinacza” w akcji.
Zacznijmy encyklopedycznie: Ryszard Krzeszewski, urodził się w 1951 roku pod Łodzią. Były to czasy głębokiego i siermiężnego komunizmu. Marzenia młodego wtedy chłopaka nie bardzo do tej rzeczywistości przystawały. – Naczytał się człowiek traperskich powieści Londona czy Maya – wspomina Ryszard Krzeszewski. – Marzyłem o wyprawach do Kanady, ale otrzymanie w tamtych czasach pozwolenia na wyjazd było praktycznie niemożliwe.
Z Bieszczadami zetknął się po raz pierwszy jako 20-latek. Szedł z plecakiem szlakiem z Krynicy do Halicza. – Wtedy Bieszczady jawiły się jak taka Polska Kanada – opowiada. – Mało ludzi, dużo zwierząt. Postanowiłem zmierzyć się z tym miejscem, zbudowałem szałas i zacząłem koczować.
Tak po porostu? – Tak po porostu – odpowiada mój rozmówca. – Władza w tamtych czasach niechętnie patrzyła na takich dzikich osadników, którzy bez meldunku, pracy i uregulowanego stosunku do służby wojskowej żyli w górach.
Bieszczady były już wtedy oczyszczone z partyzantów z Ukraińskiej Powstańczej Armii, ale w tej niemal bezludnej krainie schronienie znaleźli ówcześni outsiderzy, którzy tu szukali wolności i przygody. Władza przymykała na nich oko… do czasu.
No dobrze, to wszystko pięknie brzmi- koczowanie, przygoda, ale coś trzeba jeść i z czegoś żyć. – Jak się miało dwadzieścia kilka lat, to człowiek raczej nie myślał co będzie jutro – wspomina “Prezes” Krzeszewski. – Żyło się z lasu, zarabiałem na zbieraniu borówek, poroża jeleni i przy pracach leśnych. W tamtych czasach borówka była dość cennym towarem eksportowym. Zarobek z 1,5 miesiąca zbiorów wystarczał prawie na rok życia.
W okresie PRL-u Bieszczady przyciągały niezwykłych ludzi. Ryszard Krzeszewski nie był jedyny. Na Połoninie, w miejscu gdzie kiedyś przed drugą światową “zawieruchą” była wieś Caryńskie osiedliło się kilkudziesięciu wolnych duchów, a na wakacjach zjeżdżali tam ludzie z całej Polski. Powstała tam hipisowska komuna. – To był czas kontestacji, do kraju dotarła zachodnia muzyka rockowa, nowe idee – wspomina traper. – Polski ruch hipisowski miał charakter wolnościowy, to był bunt przeciw władzy.
W trakcie górskich wędrówek Ryszard Krzeszewski znalazł pewien szczególny różaniec. Wiele lat temu na szczycie Halicz był niewielki ołtarzyk z obrazem Matki Bożej. Ten obraz opleciony był różańcem. Pod tym ołtarzykiem wycieczki zostawiały kwiaty i drobne wota. – Pewnego razu gdy wyszedłem na Halicz okazało się, że ołtarzyk ktoś zniszczył – wspomina traper. – Schodząc ze szczytu znalazłem porzucony różaniec, którym obraz był owinięty, zabrałem go ze sobą i powiesiłem w swojej chacie.
W pewnym momencie, jak wspomina, wszyscy na Caryńskiej komunie poczuli się bezpiecznie. Na Przysłupiu Caryńskim powstało pierwsze schronisko studenckie “Koliba”. Niektórzy z bywalców Caryńskiej komuny zaczęli się afiszować ze swoim buntem i droczyć się z władzą. W końcu władza straciła cierpliwość. W ramach milicyjnej akcji dzikich osadników wsadzono do aresztu, a ich chaty milicjanci spalili lub zniszczyli.
– Podczas całej akcji byłem w górach – wspomina “Prezes” – Gdy przyszedłem do swojej chaty, okazało się, że zepchnięto ją ze zbocza. Podczas akcji milicjanci zniszczyli cały mój dobytek. Nie zniszczyli tylko różańca. Komuniści chatę zepchnęli, ale różaniec przedtem wyjęli i powiesili na gałęzi i tak ocalał.
– Po akcji nie wiedziałem co ze sobą zrobić – wspomina Ryszard Krzeszewski. Wrócił na Święta Bożego Narodzenia do domu. Tam okazało się, że jest poszukiwany listem gończym. “Prezes” wykpił się jednak milicji, znalazł legalne zatrudnienie i przy najbliższej okazji wyjechał do USA.
Po powrocie traper wrócił w Bieszczady. Postanowił kupić ziemię, jednak to nie okazało się takie proste. – Władza rzucała kłody pod nogi – wspomina. – Co ciekawe ziemie pomógł mi kupić Stan Wojenny.
Ryszard Krzeszewski borykał się z lokalnymi urzędnikami i układami. W grudniu 1981 roku gdy wprowadzono Stan Wojenny, od pułkowników zaroiło się nie tylko w telewizji. Trafili oni także do urzędów gmin. Jeden z oficerów trafił też do gminy Lutowiska i gdy zobaczył na swoim biurku stos nie załatwionych spraw kazał je od ręki załatwić. W tej stercie papierów był też wniosek “Prezesa” o kupno ziemi. W ciągu kilku tygodni traper stał się właścicielem 15 hektarów ziemi w miejscowości Chmiel. Właściwie lasu i po wielu latach uczynił sobie ten las podanym.
Las wykarczował, korzenie wyrwał i zasiał trawę. Tak oto lesiste stoki stały się pastwiskami. Zbudował stajnię, przy której były pomieszczenia mieszkalne. Hodował owce i w tedy po raz pierwszy zajął się też końmi.
Jednak łatwo się mówi zbudował… – Tu nie było prądu, ani telefonu – wspomina. – wszystko robiłem ręcznie.
W międzyczasie “Prezes” ożenił się z Joanną, to był już rok ‘89. Zanim postawili dom urodził im się syn, dziś dwudziestoletni Kuba. Dwa miesiące później spaliła się stajnia i cały dobytek. Zostali w szczerym polu, zbliżała się zima. I nie pomyślał Pan żeby odpuścić, wyjechać, zostawić Bieszczady? – Ani przez chwilę – odpowiada.
Kiedy “Prezes” wpadł w kłopoty przyjaciele pomogli zrobili zrzutkę. Traper po raz kolejny zacisnął zęby i wziął się do pracy. Odbudował dom. Rękami, bo prądu wciąż nie było. Żadna ekipa nie podjęła się pracy, bo nie można było podłączyć elektronarzędzi.– Miałem wiertarkę ręczną na korbę, młotek, hebel, jedyne mechaniczne urządzenie to była piła spalinowa – mówi Ryszard Krzeszewski.
Tak w końcu powstał dom, obok niego stajnia. W domu jest kilka pokoi do wynajęcia. – To wszystko wymagało ogromnych wyrzeczeń, zaciskania pasa i wiele pracy – mówi “Prezes”. – Po wielu latach w końcu to ruszyło, mamy gości i ten trud przynosi owoce.
No ale tyle tego gadania czas do pracy. “Prezes” prowadzi mnie do stajni. – Koń potrafi wyczuć człowieka, czuje emocje i nastrój – mówi – Konie to potrafią, bo wyczuwają ludzkie tętno z odległości 10 metrów. W ten sposób poznają stan człowieka, który się do nich zbliża.
Traper wyprowadza piękną kasztanową klacz Bazylkę. Prowadzi ją do okrągłej zagrody i zaczyna swoje czary. Klacz idzie jak po sznurku, reaguje na najmniejszy dotyk czy głos “Zaklinacza”. – Koń to zwierzę stadne, ślepo podąża za przewodnikiem stada, człowiek musi wejść w rolę tego przewodnika – tłumaczy. – Poprzez trening i pracę z koniem można wyrobić w nim tak bezgraniczne zaufanie, że koń pójdzie za człowiekiem wszędzie.
To co pokazał mi “Prezes” to nie było rzemiosło, tylko sztuka. Widziałem wiele koni, ale zdyscyplinowanie i spokój Bazylki były dla mnie wręcz nie do uwierzenia. Na własne oczy widziałem jak klacz posłusznie reaguje w miękkiej uprzęży, bez wędzidła. Kiedy patrzyłem z niedowierzaniem jak Ryszard Krzeszewski bez problemu dosiada nieosiodłanego konia i kieruje nim zaledwie dotykiem, uwierzyłem w tym samym momencie w słowa ludzi, którzy mówią o nim, że jest “Zaklinaczem Koni”.
Można by tak jeszcze długo snuć te opowieść. Ryszard Krzeszewski uraczył mnie wieloma historiami i wspomnieniami o przygodach swoich oraz o żywotach legendarnych już bieszczadzkich zakapiorów. Można by, ale cóż… każda opowieść musi mieć koniec, chociaż tę bardzo trudno zakończyć.